Cóż można powiedzieć o swojej chorobie po wielu latach życia z nią? Została tylko bolesna prawda, która przewróciła wiele lat temu moje życie do góry nogami. Wszystko zaczęło się zwyczajnie. W 1997 roku podczas kąpieli w wannie sama znalazłam sobie guzka. Nie badałam się systematycznie. Zainteresowałam się swoim ciałem, ponieważ zaniepokoiła mnie brodawka od piersi. Stało się to tuż przed komunią mojej córki.
Byłam przerażona, z racji wykonywanego zawodu miałam świadomość tego, co mnie czeka. Przez trzy miesiące nikomu nic nie powiedziałam, „ryczałam” jak szalona, ale kiedyś w końcu trzeba było się tą tajemnicą podzielić z najbliższymi. Wraz z mężem pojechałam do Wrocławia. Pamiętam, że wtedy wrocławianie zmagali się z powodzią, nic nie funkcjonowało. Miałam zrobić mammografię, ale nie uczyniłam tego, we Wrocławiu panował totalny chaos. Wróciłam więc do domu z niczym i zaczęłam wszystko od nowa. Pojechałam powtórnie, tym razem do mojego ginekologa. Zrobiłam w gabinecie obok USG, pani doktor zakomunikowała mi, że koniecznie muszę udać się do onkologa. Wiedziałam, co to oznacza, jeszcze wtedy tak naprawdę łudziłam się, że to nie o mnie chodzi, długo nie mogłam uwierzyć w chorobę, powtarzałam sobie, że to nieprawda, a jedynie makabryczny sen. Otrzeźwienie przyszło szybko i to za sprawą lekarza. We Wrocławiu, podczas badania w prywatnym gabinecie, usłyszałam: Proszę panią przecież to jest ewidentne raczysko, w czym pani ma problem. Podziękowałam za tę przerażająco podaną prawdę, wypowiedzianą ostro, sucho i bez emocji. Nie uzewnętrzniłam lekarzowi swoich uczuć, zachowałam się tak jak on. Schowałam wizytówkę, którą mi pospiesznie wsunął, sugerując w ten sposób dalsze leczenie. Wtedy zapowiedziałam sobie w duchu, że nigdy do tego gabinetu już nie wejdę, nie do tego lekarza. Swoim medycznym okrucieństwem i bezwzględnym podejściem do pacjenta zupełnie wyleczył mnie ze złudzeń, pozostawiając jedynie strach i poczucie krzywdy. Wyszłam, naprzeciwko na parkingu siedział – w samochodzie – mój mąż. Ruszyłam do niego bez zastanowienia, potem okazało się, że na czerwonym świetle. Od wypadku uratował mnie jakiś nieznajomy, który zatrzymał mnie dość gwałtownie. Cały czas płakałam, po wyjściu od lekarza nie potrafiłam już nad sobą panować. Mąż mnie uspokoił i pojechaliśmy do Kępna. Uważam, że prawdę zakomunikowano mi niewłaściwie, do chorego człowieka, który stoi na początku walki z rakiem, tak się odezwać, okrucieństwo. Wiedziałam, że nigdy tam nie wrócę. Były to czasy rejonizacji. Nie można się było gdzie indziej leczyć, jak tylko w swoim regionie, dlatego pozostał mi Poznań i Wielkopolska Kasa Chorych. Zadzwoniłam do ordynatora poznańskiej onkologii, po rozmowie poprosił, abym natychmiast przyjechała, wzięła ze sobą niezbędne rzeczy, ponieważ zostanę w szpitalu, w ten sposób trafiłam na onkologię. Kiedy zobaczyłam, co dzieje się w szpitalu, chciałam wracać, pragnęłam być w domu, z dala od chorób i różnych porażających mnie chorobowych przypadków. Tuż przed operacją byłam tak zdesperowana, że nawet się spakowałam z myślą o wyjeździe, z trudnością panowałam nad nerwami. Widziałam np. panią po amputacji ręki przez pierś, ludzi na skraju załamania, w rozpaczy i z bólem w oczach. W końcu zrozumiałam, że moje zachowanie nic nie da, że muszę się zmierzyć z rzeczywistością. Zostałam i poddałam się operacji. Mojej córce powiedziałem, że jadę na szkolenie. Mała podsłuchała jednak rozmowę i była świadoma tego, co się dzieje, opiekowała się nią ciocia Danka. Kiedy dzwoniłam mówiła, że nie płacze i jest dzielna. Ale po pewnym czasie, jak zmieniała pościel, to odkryła w podszewce poduszki wielką ilość higienicznych chusteczek, które były niezbitym dowodem na to, że tak nie było. Z opieki w Poznaniu byłam bardzo zadowolona, ordynator stwierdził, że wynik nie jest najgorszy. Mimo że guzek był duży (centymetr na centymetr), to jednak stadium choroby zdiagnozowano jako początkowy. Wtedy jeszcze nie odciągali chłonki1. Wówczas nie otrzymałam chemii, zalecono mi jedynie częste kontrole i obserwacje, jeździłam systematycznie, z moim mężem, do Poznania na Garbary, początkowo co drugi dzień, później co tydzień, następnie co dwa tygodnie itd. przez okres dziesięciu lat. Po pewnym czasie z moją koleżanką, postanowiliśmy poddać się rekonstrukcji piersi. Mój mąż był temu przeciwny, mówił: – Coś sobie ubzdurałaś, daj spokój. W końcu się z tym pogodził. Wtedy jednak przy kąpieli dostrzegłam w bliźnie pooperacyjnej niepokojące zgrubienia. Stało się to równo po dziesięciu latach od pierwszego zabiegu, w 2007 roku. Poszłam zrobić USG i, niestety, potwierdziło się najgorsze przypuszczenie: znowu jest guzek. Tym razem nie udałam się do Poznania, bo przerażała mnie odległość. Pojechałam na onkologię do Wrocławia. Pan doktor chciał położyć mnie na oddział, jednak po namyśle stwierdził, że guzek jest mały i zadecydował o zabiegu ambulatoryjnym. Było w tym też dużo mojej perswazji, przekonałam go do takiej formy pracy ze mną. Pojechaliśmy z mężem rano, było tak cicho i spokojnie, że myślałam, że nikogo nie ma. Tymczasem pan doktor już na mnie czekał. Później dowiedziałam się, że jak mnie otworzył, to doznał szoku. Jako zastępca ordynatora ganił siebie za decyzję o zabiegu w formie ambulatoryjnej. Guzek wizualnie sprawiał wrażenie małego, tymczasem ulokował się bardzo głęboko, między żebrami i był sporej wielkości. Musieli mnie usypiać i operować. Po przebudzeniu czułam się dobrze, wymogłam więc na doktorze decyzję o wyjeździe do domu. Przekonał go fakt, że pracuję w służbie zdrowia i dam sobie radę. W tym momencie byłam jeszcze na środkach znieczulających i dlatego nie czułam niczego niepokojącego. W domu „dopadła” mnie gorączka ponad 40 stopni, tak leżałam prawie dwa dni. Mój mąż nie mógł sobie darować, że zabrał mnie ze szpitala, prosił, abyśmy wrócili do Wrocławia. Jednak tak się nie stało, jakoś sobie mój organizm poradził. W tym wszystkim oprócz męża, bardzo pomogła mi moja przyjaciółka, Halina. Brałam tylko leki przeciwbólowe i przeciwgorączkowe. Kiedy po dziesięciu dniach pojawiłam się we Wrocławiu na kontroli, dowiedziałam się od pana doktora, że bardzo się o mnie niepokoił. Wyrzucał sobie, że wypuścił mnie ze szpitala do domu. Pierwszy raz w swojej ponad trzydziestoletniej karierze lekarskiej tak zmanipulowała go chora. Wtedy musiałam już położyć się na oddział i doświadczyć półrocznej radioterapii. Od początku choroby czułam obecność rodziny – męża i córki. Okazało się, że mogłam na nich liczyć, świadomość ta pomogła mi przetrwać najgorszy czas. Ale też od początku chciałam wspierać inne kobiety, dzielić się z nimi bolesnym doświadczeniem, sprawiać, aby uwierzyły, że świat jest stworzony również dla nich. W kępińskim Klubie Amazonki jestem od początku powstania stowarzyszenia. Praca ta wzmocniła mnie psychicznie, również dzięki niej zrozumiałam, że muszę być silna, bo po prostu mam jeszcze wiele do zrobienia. Do dziś jeżdżę na kontrole, biorę leki, najbliższy termin wyznaczony mam na wrzesień, a co dalej będzie, to się okaże.