To był niezwykły rok. Nie piszę: straszny, trudny, smutny – chociaż, oczywi-ście, takie określenia same cisną się na usta, ale był pełen miłości, przyjaźni, uśmiechu i nadziei. Ten jedyny w swoim rodzaju rok właśnie się kończy. Dziś śmiało mogę powiedzieć, że czas od lipca 2011 do lipca 2012 był czasem bezcennym: był walką o zdrowie (to nie ulega wątpliwości), był walką ze słabościami i niemocą, był walką z załamaniem, rozpaczą i myślami, które albo nie dawały spokoju, albo nie było ich w ogóle. Był moją walką z samą sobą!
Ale w tej walce, nawet przez chwilę, nie byłam sama – od początku do dziś mam ogromne wsparcie przede wszystkim w rodzinie i przyjaciołach (tu okazało się, że mam ich dużo więcej niż myślałam), w znajomych i tych, których tak naprawdę nie znam, w ludziach obcych, którzy zapewniali o modlitwie, wszelkiej pomocy. Setki odebranych sms-ów, dziesiątki rozmów telefonicznych, pozdrowienia – to wszystko dało mi niezwykle dużo siły i wiary, że będzie dobrze, że wygrane poszczególne „bitwy” składają się na wygraną „wojnę”, która nadal trwa! Muszę walczyć! Mam wokół siebie tylu dobrych ludzi, których nie mogę zawieść. Mam wobec nich do spłacenia ogromny dług wdzięczności! Za co? Po prostu – za to, że byli i są ze mną, tak po ludzku, normalnie! Przez ten rok lepiej poznałam samą siebie. Nigdy nie przypuszczałabym, że będę chciała poinformować prawie cały świat o tym, co mi się przytrafiło, że spokojnie powiem: Mam raka. Raczej widziałam siebie zapłakaną, załamaną i zrozpaczoną, duszącą w sobie ból i strach. Dzięki tej niezwykłej przemianie, otwartości i szczerości w rozmowach, zdobyłam moich wiernych współwal- czących, którzy ze łzami w oczach słuchali moich relacji z kolejnych wizyt u lekarza, a ja ich pocieszałam i uspakajałam. W ciągu tego roku nasze role nie raz się odwracały, ale najważniejsze było to, że wiedzieliśmy, po co jesteśmy. Nie jest mi łatwo wspominać o tym, co już przeszłam. Co chwilę muszę przerywać pisanie, bo łzy zalewają mi oczy, ale wiem, że takie świadectwo, jest dowodem na to, że można, że trzeba walczyć, wierzyć i współpracować – że da się przeżyć taki „niezwykły” rok. Za to, że mogę wspominać ten rok, tak, a nie inaczej, że chociaż często z łezką w oku, to i uśmiechem na twarzy – dziękuję wszystkim, którzy razem ze mną płakali i śmiali się.
Lipiec, 2011 r. Kończy się pierwszy miesiąc wakacji. Dzieci wyjechały do dziadków. Mam trochę więcej czasu dla siebie. Podczas wieczornej kąpieli wyczułam guz w lewej piersi. Nogi mi się ugięły i oblał mnie zimny pot, ale nie wierzę w to, o czym pomyślałam. Sprawdzę jutro – może zniknie! Niestety, po kilku dniach guz nie znika. Proszę o pomoc męża – może coś mi się wydaje. On czuje to samo co ja! Martwię się, ale nie załamuję, chociaż trudno skierować myśli na inny tor.
Sierpień, 2011 r. Podjęłam decyzję – Idę do ginekologa. Zrobię ogólne badania kontrolne, cyto- logię, a przy okazji poproszę o zbadanie piersi. Lekarz wyczuwa guz, pyta, czy karmiłam dzieci piersią i pociesza, że być może jest to powiększony gruczoł. Dostałam skierowanie na USG piersi. Dziś idę na badanie USG – denerwuję się. Pani doktor pyta o datę ostatniego badania i czy było coś niepokojącego (ostatnie badanie: dwa lata temu, wszystko w porządku). Badanie trwa. Obserwuję twarz pani doktor i widzę, że coś jest nie tak (zupełnie jak w filmie), jest wyraźnie zaskoczona i zaniepokojona. Wreszcie usiłuje przekazać mi nie najlepszą wiadomość: Pani Joasiu, jest tu coś dużego i bardzo brzydkiego, trzeba jak najszybciej skonsultować się z onkologiem. Nie zapomnę tych słów i wyrazu twarzy pani doktor do końca życia! Nie wiem, jak doszłam do domu. Pamiętam tylko, że zadzwoniłam do męża i powiedziałam, że jest źle! Po drodze płakałam, ale wiedziałam, że muszę doprowadzić się do porządku, bo w domu czekają dzieci. Gdy już trochę ochłonęłam, zadzwoniłam pod podany przez panią doktor numer telefonu i umówiłam się na wizytę u on- kologa. Wieczorem, pod prysznicem płaczę na głos, mając nadzieję, że nikt mnie nie słyszy. Płaczę ze złości, bezsilności, pytam – Dlaczego ja i co teraz będzie? Mam złe przeczucia!
Wrzesień, 2011 r. Pierwszy września – rozpoczęcie nowego roku szkolnego. Dla nas szczególne, bo nasz najmłodszy syn rozpoczyna naukę w szkole. Od rana zamieszanie! O 15.00 mamy być we Wrocławiu, u onkologa – boję się! Jesteśmy na miejscu. Nie czekaliśmy długo ani na wizytę, ani na… diagnozę. Po badaniu i na podstawie wyniku mammografii pan doktor był pewien, że mam nowotwór piersi, teraz należy wykonać biopsję, która odpowie na pytanie, czy jest złośliwy. Wybucham płaczem – puściły mi nerwy! Pierwsza, druga i trzecia biopsja cienkoigłowa nie dają takiego wyniku, jakiego oczekuje lekarz. Wszyscy się denerwują, sugerują zmianę lekarza, a ja nie chcę o tym słyszeć! Czas ucieka, wszystko strasznie długo się wlecze! Ostatnia – czwarta biopsja, tym razem gruboigłowa. Jest wynik: nowotwór złośliwy, trzeci stopień zaawansowania. Czyli nie jest dobrze! Lekarz przedstawia nam kolejne etapy leczenia: zabieg usunięcia guza (oszczędzający) oraz węzła wartowniczego, chemioterapia, radioterapia (w zależności od ilości zakażonych węzłów chłonnych), hormonoterapia. Cieszę się, że usunięty będzie tylko guz. Oczekujemy na miejsce w Dolnośląskim Centrum Onkologii. I znowu czas pracuje na moją niekorzyść, czuję, że mój „lokator” rozgościł się na dobre. W końcu dostajemy informację – 31 października proszę zgłosić się na oddział chirurgii. Miotają mną mieszane uczucia: z jednej strony cieszę się, że nareszcie, że już… , z drugiej…
Październik, 2011 r. Jedziemy do szpitala, dzieci zostały u dziadków – pożegnanie było krótkie, bo miałam wrócić tego samego dnia do domu (przecież 1 listopada jest święto!). Niestety! Po pierwsze, nie wróciłam do domu, po drugie, dowiedziałam się, że pierś będzie amputowana. Muszę pożegnać się z mężem. Co on powie dzieciom, dlaczego nie wróciłam!? Współczuję mu… chyba nie chciałabym być na jego miejscu! Płakałam dwa dni, bez przerwy. Pacjentki pocieszały mnie jak mogły, a ja nie mogłam się uspokoić. Tęsknota za dziećmi rozdziera mi serce. Uspokoiłam się, gdy ustalono termin zabiegu (3 listopada). Po wykonaniu badań okazuje się, że guzy są trzy: jeden duży (około 3,5 cm) i dwa mniejsze. Teraz rozumiem, że konieczne jest usunięcie całej piersi.
Listopad, 2011 r. Dziś operacja. Denerwuję się, ale jest przy mnie mąż i siostra. Przywieźli mi laurkę od dzieci z napisem: Mamo, kochamy Cię i czekamy na Ciebie. Za chwilę mnie zabierają, jest już pielęgniarka. Razem odprowadzają mnie do windy. Jadę na blok operacyjny, gdzie wszyscy witają mnie z uśmiechem na twarzy i zapewniają, że wszystko będzie dobrze. Pożegnałam się z moją piersią, którą wykarmiłam trzech wspaniałych synów. Dostałam narkozę i… odlatuję. Już po wszystkim. Obudziłam się i dochodzę do siebie. Dobrze znoszę ten czas po operacji, nic mnie nie boli, jestem nadzwyczajnie spokojna i radosna. Przychodzą pacjentki z innych sal, które widziały, w jakim stanie byłam przed zabiegiem i nie mogą wyjść z podziwu. Mówią, że dodaję im odwagi. Boję się swojego wyglądu. Nieraz widziałam takie sceny na filmach, ale dzisiaj to ja jestem główną bohaterką. Do swojego odbicia w lustrze powiedziałam – Nie jest tak źle – jestem Amazonką. Właśnie zdałam sobie sprawę, że teraz będę przytulać moje dzieci już nie do piersi, ale prosto do serca… Rozdzwonił się telefon, non stop przychodzą sms-y. Mąż i siostra są u mnie codziennie. Jutro przyjadą rodzice – muszę się trzymać! Wiedząc, jak całą sytuację przeżywają rodzice, musiałam pokazać im, że jest dobrze, że jestem dzielna, że nie rozpaczam. Przywitałam rodziców w drzwiach windy, wtedy zobaczyłam, jaka to była dla nich ulga, jakie znaczenie miał mój wygląd i zachowanie. Cieszyli się, że jest, jak jest. Wyjeżdżali spokojni i pełni nadziei. Po tygodniu pobytu w szpitalu nareszcie wracam do domu, gdzie czekają dzieci, rodzice, teściowa, sąsiadka. Były kwiaty, chwila wzruszenia, łzy szczęścia i… domowy obiad! Znowu dzwoni telefon i przychodzą sms-y. Po krótkim czasie zaczynają się odwiedziny. Wszystko to bardzo mnie cieszy i dodaje sił! Czekamy na wynik badania usuniętych węzłów chłonnych. Telefon od lekarza prowadzącego – Konieczna druga operacja, zbyt dużo węzłów zostało zaatakowanych. Zmartwiłam się, ale wiedziałam już jak to jest i, że dam radę. Zabieg wyznaczono na 2 grudnia.
Grudzień, 2011 r. Najgorsze są pożegnania z dziećmi, za każdym razem pęka mi serce. Wszyscy płaczą. Dziś operacja. Siostra i mąż robią mi niespodziankę i przyjeżdżają tuż przed zabiegiem. Znów odprowadzają mnie do windy… Wszystko przebiega zgodnie z planem. Odwiedzają mnie rodzice, teściowie, dzieci – widzę, że są trochę przestraszone, ale szczęśliwe. A ja? Jestem w siódmym niebie! Wiemy, że za kilka dni spotkamy się w domu. 19 grudnia otrzymałam pierwszy kurs chemii (czerwonej, dość agresywnej). Wiedziałam, jakie są skutki uboczne – byłam przerażona. Bałam się bardziej tego czerwono-pomarańczowego płynu aniżeli zabiegów chirurgicznych. Wiedziałam, jak się będę czuła, wiedziałam, że wypadną mi włosy. Naiwnie myślałam, że może coś mnie ominie – niestety! Po pierwszym kursie czułam się nie najgorzej, były wymioty i wszystkie inne dolegliwości, ale trwały krótko. Dwa dni przed świętami wparowałam do kuchni i przygotowałam świąteczne przysmaki, na tyle ile mogłam, z pomocą domowników ogarnęliśmy dom i ubraliśmy choinkę. Wigilię spędziliśmy u mojej siostry i szwagra, byłam szczęśliwa, że jesteśmy wszyscy razem. Po raz pierwszy w życiu świadomie życzyłam komuś zdrowia – nigdy wcześniej nie zastanawiałam się nad tym.
Styczeń, 2012 r. Wiedziałam, że w każdej chwili zaczną wypadać mi włosy. I tak się stało. Drugiego stycznia straciłam większość włosów, nie mogłam tego opanować. Spałam w cienkiej czapeczce, bo bałam się, że włosy będą wszędzie. Poszłam do fryzjerki, żeby przycięła je jak najkrócej, myślałam, że ten proces da się jakoś zatrzymać. W ciągu kilku dni byłam prawie łysa, zostało mi kilka włosków. Bardzo to wszyscy przeżyliśmy. Trzeba było powiedzieć dzieciom, żeby się nie wystraszyły, trzeba było się zaopatrzyć w chustki i perukę. Po kolejnych kursach chemii czułam się dużo gorzej, było bardzo źle. Mdłości, ból głowy były nie do zniesienia, mówiłam, że wolę umrzeć. Mąż przejął wszystkie obowiązki domowe, zajmował się dziećmi i mną. Był przy mnie w najtrudniejszych chwilach i w najbardziej nieprzyjemnych sytuacjach. Cierpliwy i opanowany. Przychodziła mama, pocieszała, trzymała za rękę, płakała – martwiła się, jak to mama. Przyjaciele i znajomi wiedzieli, że kilka dni po chemii dochodzę do sie- bie, więc jak tylko te dni mijały znów dzwonił telefon, przychodziły sms-y… Próbowałam „zaprzyjaźnić się” z peruką. Niestety, na samą myśl o niej robi- ło mi się niedobrze, nie mogłam patrzeć na opakowanie, a co dopiero założyć ją na głowę!? Do dziś nie założyłam peruki ani razu! Została wywieziona z naszego domu i schowana tak, żebym czasami się na nią nie natknęła. Podobnie było z protezą piersi. Początki były trudne, ale ze względów estetycznych, a przede wszystkim ze względu na ból kręgosłupa zaczęłam ją nosić. Włosy, które mi zostały, sprawiały mi straszny ból. Stwierdziłam, że muszę je zgolić – być może wtedy odczuję ulgę. Mąż przywiózł golarkę. Dzielnie usiadłam przed lustrem. Płakaliśmy oboje. Na szczęście oczekiwana ulga nadeszła.
Luty, 2012 r. 22 lutego przyjęłam ostatni kurs chemii. Miałam kilka tygodni na złapanie oddechu i dojście do siebie. Czekamy na telefon z DCO, z oddziału radioterapii. Czeka mnie pięć tygodni naświetlań (25 lamp) z dwudniowymi przerwami. Koszmar. Tyle czasu bez dzieci. Jak w ciągu dwóch dni przepustki nadrobić cały tydzień? 24 marca przyjęto mnie na oddział radioterapii (leczenie za- kończę 27 kwietnia). Do 13.00 muszę czekać aż zwolni się łóżko. Chodzimy więc z mężem po Wrocławiu, ja, oczywiście, płaczę, nie przejmując się tym, że wszyscy na mnie patrzą. Musimy się pożegnać. Mąż wyjeżdża. Ja zostaję w szpitalu. Na szczęście jestem sama w sali (paradoks), pozostałe dwie panie dotrą dopiero za kilka dni. Mogę ryczeć w nieskończoność. Staram się być miła i uśmiechnięta, ale to drugie niezbyt mi wychodzi. Okazuje się, że nie tylko ja tak rozpaczam. Pierwsze pięć dni ciągnie się strasznie długo. I nareszcie! Dwa dni przepustki! Naświetlanie dopiero po południu, ale ja jestem spakowana już od wczoraj. Przyjeżdża po mnie mąż. Wręcza mi bukiet żółtych tulipanów – moje ulubione! Wiosna. Jesteśmy w domu, wszyscy czekają i cieszą się. Pierw- szy tydzień za mną – mam nadzieję, że kolejne będą mijały szybciej.
Kwiecień, 2012 r. Rzeczywiście kolejne tygodnie mijają szybciej, przyzwyczaiłam się do harmonogramu dnia, poznałam moje współlokatorki. Teraz jestem już „weteranką” i to ja pocieszam nowe pacjentki. Zbliża się Wielkanoc, wszystkie myślami jesteśmy już w domu, na korytarzu słychać jak panie telefonicznie wydają rozkazy mężom, dzieciom – umyj okna. – Zrób zakupy. – Powieś firanki… Wieczorami, które tutaj są wyjątkowo długie, ozdabiamy styropianowe jajka. Biegamy z nimi jak z przysłowiowymi jajami i chwalimy się jedna przed drugą swoimi wyrobami świątecznymi. Jadę do domu! Tym razem niewiele przygotowałam, bo moja przepustka rozpoczęła się w Wielką Sobotę, ale za to będzie dłuższa. Wracam na oddział dopiero we wtorek! Święta spędzamy u rodziców – „naładowałam akumulatory” i nabrałam sił na ostatnie dwa tygodnie. Dziś są moje 41. urodziny i tak się szczęśliwie składa, że w tym dniu opuszczam szpital! Kolejna bitwa za mną!
Maj, 2012 r. Następnym etapem leczenia jest kolejna chemioterapia (biała chemia). O wiele bardziej łagodna, daje inne skutki uboczne, ale najgorsze jest to, że trwa 12 tygo- dni. Co tydzień, przez trzy miesiące muszę jeździć do Wrocławia na kolejne kursy chemii. Pogarszają się wyniki morfologii, pogarsza się stan moich żył, które po prostu pękają (w przeciwieństwie do mnie!). Po chemii bolą mnie kości, cierpną palce u nóg i rąk, bolą mnie stopy – nie mogę chodzić! Bolą mnie paznokcie (dziwne uczucie), które robią się brązowe, jestem śpiąca i zmęczona. Nic mi się nie chce! Ale to wszystko przechodzi i wraca (albo dopiero wróci) do normy. I znowu dzwoni telefon i przychodzą sms-y, odwiedzają mnie przyjaciele i rodzina. Sama niechętnie wychodzę z domu. Boję się reakcji ludzi, boję się, że coś mi się stanie, że zasłabnę, że spadnie mi chustka itd. W tym czasie odrastają mi włosy i nabieram pewności siebie. Na początku są bardzo delikatne – jak piórka. Postanawiam je zgolić. Następne odrastają bardzo szybko, są mocniejsze, jasne i. ..kręcone! Dostałam zaproszenia od moich dzieci z okazji Dnia Matki. Nasz najmłodszy syn poprosił panią wychowawczynię, żeby uroczystość nie odbywała się w piątek, ponieważ Mama w piątki jeździ do szpitala i nie będzie mogła przyjść do szkoły. Pani przyjęła prośbę syna i uroczystość odbyła się we wtorek. Bardzo się denerwowałam tym wyjściem. Nie wiedziałam, jak zareagują rodzice innych dzieci i same dzieci. Widziałam, że nasze też są trochę zdenerwowane. Uśmiechałam się do nich i pokazywałam, że wszystko jest super i, że jestem z nich dumna! Stres i wszelkie obawy nagle gdzieś zniknęły, a ja byłam szczęśliwa, że dałam radę!
Czerwiec, 2012 r. Robi się coraz cieplej i chustka na głowie zaczyna przeszkadzać. Odważyłam się wyjść z gołą głową (no, już nie taką gołą). Tak, jak początkowo chustka wywoływała różne reakcje ludzi, tak teraz moja fryzura niektórych dziwiła. Zakładałam wtedy okulary przeciwsłoneczne i mówiłam sobie, że ludzie muszą zaakceptować mnie taką, jaka jestem teraz! Mijają kolejne tygodnie. Przyzwyczailiśmy się do piątkowych wyjazdów przed szóstą rano i całego planu dnia: badanie krwi, wizyta u lekarza, kroplówka (około czterech godzin), powrót do domu. Dzieci szczęśliwie zakończyły rok szkolny, niestety, nie możemy uczestniczyć w tej uroczystości (piątek). Na szczęście dziadek z chęcią towarzyszy wnukom w tym ważnym dniu. Moje samopoczucie jest raz lepsze, raz gorsze, ale, widząc co tydzień tych wszystkich ludzi, zwłaszcza tych w cięższym stanie, starszych, ale często młodszych ode mnie, mówiłam sobie: Boże, dzięki Ci za to, że jest jak jest. Co tydzień widziałam panie, które spotkałam wcześniej na oddziale chirurgii czy radioterapii, zawsze uśmiechnięte i z poczuciem humoru. Cieszyłyśmy się z naszych spotkań i płakałyśmy, kiedy któraś przyjmowała chemię po raz ostatni. Życząc sobie zdrowia, mówiłyśmy – Mam nadzieję, że więcej się nie spotkamy, chociaż nasze spotkania nie kojarzyły się nam tylko z chorobą. Cały czas mamy ze sobą kontakt, dzwonimy do siebie, opowiadamy o sobie, o tym jak się czujemy, jakie są wyniki badań. To są takie specyficzne znajomości, tu nie ma znaczenia wiek czy wykształcenie. Wobec tej choroby wszyscy jesteśmy tacy sami!
27 lipca 2012 r. Zakończyłam chemioterapię. Znowu czuję się wygrana, chociaż wojna trwa dalej! Przede mną hormonoterapia, która potrwa prawdopodobnie kilka lat. Nie wiem, jak będę wspominać ten, mam nadzieję, ostatni etap leczenia, ale wiem na pewno, że tych wspomnień nikt mi nie zabierze, tak jak nikt nie zabierze mi miłości, przyjaźni i całego dobra, które dostałam w ciągu tego niezwykłego roku.