Choroba w żadnym wypadku nie ograniczyła mojego życia…

Zachorowałam w 1979 roku, miałam wtedy niecałe 43 lata. Sama wyczułam sobie guzek podczas kąpieli. Wówczas nikt nie badał piersi, choroba nowotwo- rowa tego typu była okryta zupełnym milczeniem. Natychmiast wraz z mężem pojechałam do ginekologa. Lekarz mnie badał, badał i w końcu stwierdził –Nie mogę dokładnie Pani powiedzieć, co to jest.

Zaaplikował zastrzyki, z zastrzeżeniem, że jeżeli guz się po nich nie zmniejszy, to musi być operacja. I tak też się stało, w sierpniowy piątek 1979 roku w szpitalu klinicznym przy ulicy Curie-Skłodowskiej we Wrocławiu przeżyłam pierwszą operację. Pielęgniarka tuż po moim przebudzeniu oznajmiła –Kochanie, masz pierś. Niedługo jednak cieszyłam się z tego faktu. Okazało się, że nie ma wyników pooperacyjnych: ani pozytywnego, ani negatywnego, niby był nowotwór, ale nic poza tym nie określono. Zadecydowano więc, że w poniedziałek ponownie będą mnie operować. Wtedy dokonano amputacji, miałam bardzo duże szwy, chodziłam z wielkim „worem” na chłonkę, po zabiegu leżałam w szpitalu jeszcze dwa tygodnie. Opiekowała się mną sympatyczna i bardzo życzliwa siostra zakonna, kąpała mnie i podnosiła na duchu. Kiedy po trzech tygodniach oznajmiono mi, że muszę jeszcze poddać się operacji ginekologicznej, nie zgodziłam się i z radością wróciłam z mężem do Kępna. Początkowo co trzy miesiące jeździłam do kontroli, nie poddano mnie żadnej rehabilitacji, bo nikt o niej nie słyszał. Nie doświadczyłam wtedy nawet naświetlań, bo sam lekarz powiedział, że lampy nie są przedniej jakości i mogą bardziej zaszkodzić niż pomóc. Brałam jedynie co drugi dzień zastrzyki hormonalne. W czasie pierwszej – po zabiegu – wizyty lekarz zdziwił się, że nie mam spuchniętej ręki. Odpowiedziałam wówczas, że to jest moja pracowita ręka. – Jestem leworęczna – mówiłam – i jak tylko się dobrze poczułam, zaraz zabrałam się za porządki w domu. To była moja rehabilitacja. Przez pięć lat jeździłam do kontroli systematycznie, później zaniechałam badań, bo czułam się dobrze. Poddawałam się tylko co roku badaniom mammograficznym i USG, które zaczęły być w Polsce coraz powszechniejsze. Przez 23 lata miałam tzw. święty spokój. Jednak jak się później okazało byłam mocno wyczulona na dolegliwości tego typu. Kiedy w styczniu poczułam ból w drugiej piersi, natychmiast zareagowałam, moją czujność nie uśpiła nawet robiona w listopadzie mammografia. Lekarz-chirurg wysłał mnie do onkologa, tym razem do Poznania, zapowiedział też, że tam powinnam mieć zrobioną biopsję. Kiedy więc znalazłam się w poznańskim szpitalu, po mammografii, poinformowałam pielęgniarkę, że teraz pewnie czeka mnie biop- sja, bo tak powiedział pan doktor. W ten sposób niejako sama zarządziłam dalsze badania. Tak też się stało. Na drugi dzień otrzymałam już wyniki. Po spojrzeniach pielęgniarek wiedziałam, że jest źle, to wszystko działo się w mar- cu 2002 roku. Już 3 kwietnia, tuż po świętach wielkanocnych, poddałam się drugiej operacji. Przeżyłam drugą amputację piersi. Najpierw proponowano mi chemię, aby zmniejszyć wielkość guzka, ale się nie zgodziłam, prosiłam o zabieg. Mówiłam –Nie wiem, czy się przez te pół roku chemii wyleczę, ale wiem, że na pewno zgłupieję.

Tym razem wszystko odbyło się szybko, w środę miałam operację, a już w poniedziałek byłam w domu. Jeździłam potem na ściągnięcie chłonki i tym razem na chemię. Zapamiętałam słowa jednego z lekarzy, który, chcąc mnie wesprzeć duchowo, często powtarzał – Proszę pamiętać, że rak jest chorobą bardzo niedobrą, ale rak piersi jest jeszcze z tych chorób najlepszy. Po drugiej operacji dowiedziałam się, że jestem obciążona genetycznie. Rodzina wspierała mnie bardzo, starałam się nie rozpaczać, aby nie wprowadzić do mojego domu atmosfery strachu. Nie chciałam fundować rodzinie przerażenia i życia w niepewności. Trzeba było być zdecydowanym i silnym dla swojego i ich dobra. Myślę, że mi się to udało. Potrafiłam to zrobić, ponieważ przeżyłam już w swojej rodzinie raka piersi. Wiedziałam, co może oznaczać dla najbliższych moja słabość psychiczna. Doświadczałam tego ze swoją mamą. Kobiety różnie reagują na swoją chorobę. Poznałam w szpitalu pewną panią, która już czwarty raz przyjechała na chemię, a nic dotąd nie powiedziała mężowi. Bała się, że ją zostawi, miała prawie 70 lat i serce pełne strachu o swoje małżeństwo.

Nie od razu zaczęłam chodzić na spotkania Amazonek w Kępnie. Kiedy się już zdecydowałam, wraz z mężem bardzo zaangażowaliśmy się w życie Klubu. W naszych działaniach pomaga nam Gal-gaz z Galewic. Firma ta wspiera prawie każde nasze działanie. Dwa razy organizowałyśmy naszą siedzibę (musiałyśmy bowiem opuścić pierwsze pomieszczenia przy ulicy Ks. P.Wawrzyniaka) i za każdym razem firma ta pomogła nam w remoncie i przeprowadzce. Mąż też nie szczędzi sił, jeśli zajdzie taka potrzeba. Po prostu pomaga, Amazonki zawsze o tym pamiętają, podczas jubileuszu 5-lecia istnienia kępińskiego Klubu uhonorowany został prestiżową nagrodą „Srebrnym Łukiem Amazonki”.Choroba w żadnym wypadku nie ograniczyła mojego życia. Starałam się żyć jak dawniej, pracowałam, podróżowałam i tańczyłam jak była okazja. Często żartuję, że do drugiej operacji doszło po 23 latach, jeśli zatem znów coś mnie weźmie za 23 lata, to znaczy, że dziewięćdziesiątkę mam pewną, a to nie jest wcale zła prognoza.

Dodaj komentarz