Non est tuum, fortuna quod facid tuum…

W mojej rodzinie występowała choroba nowotworowa, świadoma więc niebezpieczeństwa systematycznie badałam piersi. W tamtych czasach mammograf był rzadkością, dostępny tylko w dużych ośrodkach, np. we Wrocławiu. Pomimo moich zabiegów i zaklinania rzeczywistości w 1996 roku podczas kąpieli wyczułam w piersi nieduży guzek.

Natychmiast poszłam do ginekologa. Nic takiego – stwierdził. Mimo to udałam się do innego lekarza, który po uważnym badaniu zaproponował mi wizytę u swojej koleżanki ze studiów, pracującej we Wrocławiu. Zapewnił, że tam będę miała dostęp do mammografu. Zgodnie z sugestią zarejestrowałam się prywatnie i czekałam cierpliwie na swój termin. Wkrótce w znanej zapewne wszystkim z mojego pokolenia – Przychodni „Vita” dowiedziałam się, że mam nowotwór. Pani doktor poleciła mi klinikę przy ulicy Curie-Skłodowskiej, gdzie przyjmował onkolog-chirurg – doktor Kibler, w tamtych czasach słynął on z tego typu operacji. Działałam niby przytomnie, cały czas byłam świadoma genetycznych obciążeń, zdawałoby się więc, że powinnam być przygotowana na tego rodzaju chorobę. Tymczasem teoria – w moim przypadku – minęła się z praktyką. W rzeczywistości bowiem byłam przerażona, zalękniona i pełna niepewności. Wmawiałam sobie, że przecież moja mama wiele lat żyła po leczonej chorobie nowotworowej, wtedy też żyła jeszcze siostra. No właśnie siostra. Mój ból był podwójny, ponieważ mniej więcej w tym samym czasie w Warszawie zachorowała moja siostra, która podobnie jak ja, kontrolowała się na bieżąco. Rok przed diagnozą skorzystała z badania mammografem, zapewniano ją wtedy, że wszystko jest w porządku, tymczasem po niespełna roku okazało się, że ma nowotwór. Biłam się z różnymi myślami, rozpaczałam, snułam traumatyczne wizje, mimo przerażenia poddałam się operacji. Sytuacja ani przed zabiegiem, ani po nim nie jest dla kobiety łatwa nawet wtedy, gdy otrzyma wsparcie od bliskich i przyjaciół. To jest trudne, w jakimś sensie świat się wali. Miałam wtedy niespełna 50 lat, życie stało przede mną otworem, marzyłam, aby kontynuować podróże, odkrywać i jeszcze raz odkrywać tajniki otaczającej mnie rzeczywistości. A tu nagle życie się kończy. Czas jednak gonił i trzeba było się decydować, zamiast na pielgrzymkę do Paryża, pojechałam więc do szpitala. Miałam badania wykonane śródoperacyjnie, więc od razu poddano mnie zabiegowi. Po amputacji zalecono chemię i radioterapię, zastrzeżono przy tym, że najlepiej stałoby się, gdybym brała jedno i drugie jednocześnie. Opiekował się mną wspaniały lekarz, który wspierał mnie na duchu i przekony- wał rzeczowo o konieczności podjęcia tego typu kroków. Mąż jakoś nie potrafił odnaleźć się w tej sytuacji, nie zdołał toczyć racjonalnych dyskusji (a przecież trzeba było takowe przeprowadzać, np. z lekarzem), na szczęście zastąpiła go córka, Kasia. Podczas leczenia okazało się, że jednego w tym klinicznym szpitalu brakowało, a mianowicie systemowej rehabilitacji. Wkrótce na onkologii w Warszawie, mogłam przyjrzeć się, jak ostrej rehabilitacji poddawane są pacjentki po amputacji piersi. Po pierwszych chemiach czułam się fatalnie, w tamtych czasach nie podawano po niej leków przeciwwymiotnych. – Zróbcie coś ze mną – powtarzałam najbliższym, cierpiąc przeokropnie. Pojechałam nawet po poradę do konsultanta krajowego. Dopytywałam, czy muszę być poddawana chemioterapii, jeśli – z mojego punktu widzenia – bardziej mi szkodzi niż pomaga. Otrzymałam odpowiedź, na jaką czekałam. Usłyszałam, że z tym rozpoznaniem nie muszę poddawać się tej terapii. Mimo to jakby ze zdwojoną siłą postanowiłam wytrwać przy chemii. Mój prowadzący lekarz, nie chce dla mnie źle powtarzałam i powierzyłam pokornie swoje życie doktorowi, którego musiałam przeprosić za swoje niedowiarstwo i brak wytrwałości w leczeniu. Myśl, że z moim rozpoznaniem nie trzeba brać chemii, jakby dodała mi sił, radziłam już sobie heroicznie. Po półrocznym zwolnieniu wróciłam do pracy. Dzięki moim bolesnym doświadczeniom koleżanki zrobiły właściwe badania. Dość otwarcie mówiłam o swojej chorobie, nie ukrywając przeżyć, co było wówczas rzadkością przy tego typu schorzeniu. Uważałam jednak, że emocji dla własnego dobra nie należy ukrywać. Zauważyła to doktor Bentkowska i zapytała, czy mogłaby przysyłać do mnie swoje pacjentki, abym wykorzystując własne doświadczenie pomagała im odnaleźć się w tej trudnej sytuacji. Zgodziłam się bez wahania, z wieloma kobietami z naszego terenu prowadziłam wówczas rozmowy, informowałam, radziłam i przekonywałam do leczenia. W swojej chorobie oprócz wiedzy medycznej, posiadałam wiedzę rodzinną, która mi bardziej pomagała niż teoria, którą zdobyłam na studiach. Zakodowałam sobie promienie rentgena i wypalanie, które stosowano w przypadku mojej mamy, stąd wiedziałam, że z lampami wojować się nie da, tak jak to robiłam z chemią. Dziś mogę mówić o tym w miarę spokojnie, czas bowiem robi swoje, choć nie zaciera pamięci. W czasie mojej rekonwalescencji przeżyłam śmierć brata i dwóch sióstr, umierali na chorobę przypisaną też i mnie – mówiąc kolokwialnie – to był straszny dół. Szok i ciągłe przypuszczenia, że następna to już będę ja. Wkrótce zaczęłam odczuwać bóle ramion, od razu założyłam, że to są przerzuty. Tak znalazłam się na onkologii w Warszawie. Podjęłam miesięczną rehabilitację. Tam spotkałam się z wieloma kobietami i z prężnie rozwiniętym ruchem Amazonek. – Trzeba powołać do życia podobny klub w Kępnie – myślałam wtedy. Kiedy zachorowała moja przyjaciółka, Iwona, nie miałyśmy już wątpliwości, że trzeba się zorganizować. Odwiedzałyśmy w domach kobiety po amputacji, wspierałyśmy je na duchu i doradzałyśmy w kwestii dalszego leczenia. W sfinalizowaniu stowarzyszenia pomogły nam panie z PCPR-u. Moja choroba jednak nie miała się zakończyć. Po dwóch latach comiesięcznych badaniach kontrolnych lekarz prowadzący zauważył zmiany w drugiej piersi. Śródoperacyjnie okazało się, że nie są to zmiany nowotworowe. Myślę, że jestem silną kobietą, jeśli płaczę, to z poczucia bezsilności. Lubię pomagać, to dodaje mi sił do walki, chociaż moja córka często twierdzi, że sie- bie najmniej potrafię wesprzeć. W najtrudniejszej chwili nikt mi nie powiedział (żaden z lekarzy), że od tego się nie umiera natychmiast, byłoby mi łatwiej, dziś zdaję sobie sprawę z tego, że te słowa są konieczne. Gdybym wtedy usłyszała – Pomaleńku, śmierć nie przychodzi tak szybko – pewnie czułabym się spokojniejsza i pewniejsza. Obecnie mogę takie przesłanie nieść innym Amazonkom, zwłaszcza tym, które rozpoczynają swoje zmaganie z rakiem. I to mnie cieszy, wypełniam pewną lukę, której ciągle boją się lekarze, nie chcąc karmić pacjentów obietnicami. Ja swoim istnieniem mogę potwierdzić, że z rakiem można żyć. Rodzina w chwilach najtrudniejszym okazała się dla mnie wielką podporą. W tym czasie, kiedy chorowałam, opiekowaliśmy się moim ojcem, któremu nic nie powiedzieliśmy o chorobie. Milczenie na temat mojej dolegliwości w domu było dla mnie dodatkowym obciążeniem. W czasie choroby byłam niecierpliwą żoną i mamą, wymagałam od moich najbliższych codziennych wizyt w szpitalu. Czułam tak wielką chęć bycia z rodziną, że codziennie musie- li być we Wrocławiu. Wytrwale spełniali moje zdecydowanie w tej kwestii i po pracy  przed wieczorem przemierzali trasę Kępno-Wrocław. Wystarczyło,że ich zobaczyłam i już ogarniał mnie spokój. Być może gdzieś podświadomie czułam, że mogę ich stracić i stąd ta desperacja. Piękno świata po chorobie jest zupełnie inne. Nagle to samo otoczenie na- biera szczególnego wymiaru: drzewa i ich zieleń, kolor nieba i blask słońca nagle stają się wyrazistsze i urokliwsze. Ludzie w codziennej bieganinie nie dostrzegają tych aspektów życia, nie byłam inna. Potem nagłe odkrycie, zdziwienie i zachwyt. Nie mogłam już nigdzie jeździć, po operacji takie dostałam wówczas pouczenie, między innymi ze względu na zmiany klimatu, przerwałam więc niejako swoje pielgrzymowanie po Polsce i świecie. Ogródek stał się wtedy dla mnie azylem, oazą spokoju i niesamowitego piękna, tak zresztą jest do dziś. Dostrzegam w nim każdą nawet najmniejszą zmianę widzę wzrost moich drzew i roślin. Czuję radość przebywania wśród zieleni, kwiatów i drzew. Z perspektywy czasu mogę spokojnie podzielić się jeszcze jednym, nurtującym mnie od lat spostrzeżeniem. Dzisiaj inaczej patrzy się na chorobę nowotworową, kiedy ja podjęłam z nią walkę, ludzie kompletnie nie rozumieli, z czym się zmagam. Bali się raka, traktując go jako chorobę nieuleczalną i cał- kowicie śmiertelną. Idąc ulicą, czułam ich wzrok, zaciekawienie, podejrzliwe spojrzenie, które zdawało się pytać –Ona jeszcze żyje? Czułam to wyraźnie, mocno i przeżywałam równie intensywnie. Dziś ilość chorób nowotworowych wzrosła i sama przypadłość nie jest już taką sensacją. Narodzin mojej choroby można szukać w genetyce. Czasami jednak zastanawiam się, ile jest przypadku w tym, że z otoczenia stomatologów kilka kobiet zmagało się z chorobą nowotworową. Pracowałyśmy z rtęcią, bez przerwy zakładało się amalgamat, dawniej nie było przecież kapsułek. Dziś wycofują nawet termometr z rtęcią, twierdząc, że jest szkodliwy. Jednak jak dotąd nikt nie zrobił badań w tym zakresie. Los bez mojej zgody naznaczył mnie chorobą, w czasie leczenia zrozumiałam, że kiedy mi już „podarował” taką przypadłość, muszę podjąć ciężar walki z nią, manifestując w ten sposób, że w żaden sposób nie zgadzam się na taką desygnację.

Dodaj komentarz