A jednak jestem…

Miałam 46 lat, wiele do zrobienia: dojrzałam zawodowo, rodzinnie, marzyłam o podróżach, pragnęłam zwiedzać świat, nauczyć się jeździć na nartach. Miałam mnóstwo planów na przyszłość, zdawało mi się, że przede mną całe bogate w doświadczenia życie. Istniałam pełna planów i żądzy doświadczania tego, co najlepszego dla człowieka. Ten spokój nieco zakłóciła książka Danielle Steel pt. „Jak grom z jasnego nieba”, która wpadła w moje ręce w wakacje 2000 roku. Przeczytałam ją jednym tchem, z bijącym sercem i od razu pomyślałam: Boże, ja bym tego wszystkiego, nie przeżyła. A jednak życie sprawiło, że z podobną sytuacją musiałam się zmierzyć i ja, i to całkiem niedługo po lekturze książki…

We wrześniu tego samego roku wyczułam guzek na piersi (Boże, czyżby to mnie też miało dotyczyć – mówiłam w skrytości ducha). Odrzucałam tę myśl, nikogo nie wtajemniczając w mój problem. To nie może być prawda, to nie może mnie dotyczyć – powtarzałam bezskutecznie i z coraz mniejszym przekonaniem. Bardzo dobrze bowiem wiedziałam, co to oznacza. Cały wrzesień i październik przeżywałam „odkrycie” sama, wmawiając sobie, że to niemożliwe. Pod koniec października przyznałam się jednak rodzinie. I tak zaczęła się walka o mnie podjęta przeze mnie, moich najbliższych i przyjaciół. Rozpoczęły się wyjazdy do specjalisty: najpierw Wrocław USC – coś jest, trzeba zrobić nakłucie cienkoigłowe, potem Poznań, gdzie mamy przyjaciół. Siedziałam w poczekalni wśród tłumu ludzi i ogarniały mnie czarne myśli. Pani doktor kilkakrotnie przechodziła korytarzem, spoglądając na nas, mąż blady, ja bez kontaktu, siedziałam jakbym funkcjonowała w innym świecie, strach, wielki strach przed śmiertelnym niewiadomym. Wreszcie padło moje nazwisko. Już w gabinecie nie potrafiłam nawiązać kontaktu z lekarzem, paraliżowała mnie świadomość, co mogę usłyszeć. Pani doktor cierpliwie wyjaśniała, uważała, że jest to zwykły guzek, mówiła: Aby panią uspokoić, zrobimy nacięcie, żeby się upewnić. Jestem szczęśliwa, powtarzam sobie: Będę żyła, nie wszystko stracone.
Na badanie miałam zgłosić się 25 X, wynik odebrać 31 października. Postanowiliśmy całą rodzinką jechać do Szczecina na grób mojego tatusia i w drodze pobrać oczekiwane dokumenty. Pamiętam jak dziś wejście do szpitala. Rejestratorka poinformowała profesora, że jestem. Czekałam, przez uchylone drzwi widziałam, że czemuś przyglądał się w komputerze. Po chwili wyszedł i zadał jedno krótkie pytanie: To pani. Odpowiedziałam: tak. Czas dłużył się niemiłosiernie, a świat wokół kręcił jak zwariowany. Zrobiło mi się słabo, myślałam: Analizuje, więc jest niedobrze. Dlaczego tak przygląda się ekranowi, co tam jest złego dla mnie? Wreszcie wyszedł, spojrzał na mnie dość wymownie, a pode mną ugięły się nogi. Dał rejestratorce wyniki i zakomunikował: Proszę o wpisanie danych, po chwili zwrócił się w moją stronę, mówiąc; Z wynikami proszę udać się do lekarza prowadzącego. Oczywiście, wiedziałam wszystko, domyśliłam się, co to oznacza. Wzięłam wyniki, wyszłam na korytarz i przeczytałam: carcinoma mammae susp. Wiedziałam co to znaczy, wcisnęłam się w kąt na schodach i tak zostałam. Dalej nic nie pamiętam. Odnalazł mnie mąż zaniepokojony moją długą nieobecnością. Do Szczecin już nie pojechałam.
Po powrocie do domu zamknęłam się w sobie, nie chciałam nikogo widzieć,
siedziałam, płakałam, świat mi się zawalił, nie wyobrażałam sobie, że mogę umrzeć, myślałam o najgorszym, a przecież tyle miałam jeszcze do zrobienia, tyle niezrealizowanych planów, pomysłów, marzeń, nie rozmawiałam z nikim, tylko płakałam. Po kilku dniach trzeba się jednak było opamiętać, rodzina nalegała o podjęcie jakiś kroków, znajomi domagali się kontaktu, oferowali pomoc. Wizyta u lekarza, długa rozmowa i stwierdzenie: – Operacja, chemioterapia, radioterapia i będzie pani żyć. Uchwyciłam się tych słów jak tonący brzytwy. – Tak będzie
– pomyślałam – przetrzymam wszystko, będę żyła, jestem silna, będę silna, mam dla kogo żyć, kocham życie, dam radę. Powtarzałam jak zaczarowana: Będzie dobrze, musi być dobrze. W drodze ku zdrowieniu miałam niewysłowione szczęście: spotkałam wspaniałych ludzi, lekarzy-specjalistów. Zajęli się mną 13 listopada 2000 roku, operacja, niestety, amputacja piersi. Okazało się bowiem, że guzek, choć mały – złośliwy. Węzły chłonne również zajęte… –Trudno, amputacja – mówiłam wówczas – dam radę, chcę żyć, będę żyć! Własnoręcznie wypisałam na wewnętrznej stronie drzwi każdej mojej szafki: Będę żyć 96 lat. Teraz, kiedy otwieram te drzwi myślę sobie z uśmiechem: Może napisałam za mało?
Wkrótce rozpoczęło się. Chemioterapia to prawdziwy horror, tydzień przed i tydzień po chemii… i tak przez 4 miesiące. Było różnie, czasami znikał gdzieś entuzjazm, siła, przeżywałam załamania psychiczne, szok po utracie włosów, picie na siłę soku z buraków, na sam odgłos sokowirówki robiło mi się już niedobrze. Przetrzymałam wszystko, ponieważ ciągle słyszałam słowa: – Operacja, chemioterapia, radioterapia i będzie pani żyła. Podczas radioterapii mieszkałam w Poznaniu. W poniedziałek jechałam do szpitala, marzyłam o powrocie do domu, potem ciągle odliczałam, poniedziałek już się nie liczy, więc pozostało do przeżycia: wtorek i środa, bo w czwartek mówiłam: Jutro do domu! Ten rytm człowieka wciągnął, dyscyplinował, przywoływał do porządku, w pełnej mobilizacji przeżyłam pięć tygodni. Pewnego dnia w poczekalni spotkałam smutną kobietę, która powtarzała: Boże jeszcze cztery zabiegi do końca. Spojrzałam na nią i powiedziałam: A ja miałam dopiero cztery zabiegi i z tego powodu jestem z siebie dumna.
Do końca roku szkolnego nie wróciłam już do pracy. To był bardzo trudny okres dla mnie, wiele się działo; studniówka i matura córki, wiele pozaczynanych i niedokończonych zadań, a życie – ku mojemu zdziwieniu – toczyło się – jakby nigdy nic – beze mnie. Nic się nie zawaliło, wręcz przeciwnie, wszyscy pracowali ze zdwojoną siłą, chcieli, aby każde zaczęte przeze mnie przedsięwzięcie zakończyło się sukcesem. Przyjaciele z pracy nie zawiedli, za to im ciągle bardzo dziękuję. Byli ze mną myślami, odwiedzali, dawali wiele dowodów pamięci, przekazywali słowa wsparcia i nieśli konkretną pomoc. Z podobną sytuacją spotkałam się w domu, od początku wiedziałam, że mam dla kogo żyć: mąż, dzieci, wnuki. Najbliżsi walczyli o mnie i ze mną, to zawsze dodawało sił, dzięki tej świadomości przetrwałam. Ich determinacja, głęboka wiara w to, że będzie dobrze, że musi być dobrze, bo innej opcji po prostu nie ma, zwyciężyłam.
We wrześniu 2001 roku wróciłam do pracy. Zaczęłam inaczej spoglądać na świat, postanowiłam sobie, że będę żyć szybciej, lepiej, bez zwracania uwagi na nikomu niepotrzebne drobiazgi, komplikujące czasami życie z powodu uporu, arogancji i pewności siebie. Rozpoczęłam realizację marzeń: nauczyłam się jeździć na nartach, uporządkowałam swoje życie rodzinne. Myślę, że bardziej kocham życie, uświadomiłam sobie oddanie mojej rodziny: męża, dzieci i wnuków. Nie mam czasu na żadne fidrygałki, po prostu ich nie dostrzegam, bo znam wartość prawdziwego życia. Chciałabym dać coś innym, pozostawić po sobie wyraźny ślad. Świat postrzegam inaczej – prościej, więcej się uśmiecham. Chociaż najbliżsi twierdzą, że zawsze taka byłam, mam pełną świadomość, że jednak coś się zmieniło. Nabrałam dystansu do otaczających mnie kłopotów, inaczej nawet spojrzałam na młodzież. Zauważyłam, że każdy ma prawo popełnić błąd i trzeba mu dać szansę na życiową korektę (przynajmniej jeden raz). Przywilejem człowieka jest błądzenie. Nie da się od razu rozpoznać prawdy od fałszu. Trudno posiąść wiedzę odszukiwania tego, co jest najważniejsze.
Byłam szczęśliwa aż do sierpnia 2003 roku. Chyba za bardzo cieszyłam się życiem, było za dobrze, bo znów się zaczęło – wznowa w bliźnie pooperacyjnej,
czeka mnie ponowna operacja. Z rozpaczą pytałam siebie i najbliższych: – Po co chemioterapia, radioterapia, skoro po trzech latach wznowa? Czy znowu mam przechodzić przez piekło leczenia i wszystko mam przeżywać od nowa? Odpowiedzi, niestety, nie uzyskałam. Zabieg zaplanowano na wrzesień 2003 roku.
Wcześnie pojechałam wraz z mężem na zaplanowane z przyjaciółmi wakacje w góry. Wtedy dzięki najbliższym przeżyłam cudowne chwile, nikt nie mówił o chorobie, chociaż myśl ta nachodziła mnie od czasu do czasu. Potrafiłam jednak rozpędzić czarne chmury, które chciały zasłonić mi widzenie świata. Z tej wakacyjnej wyprawy w góry zapamiętałam jednak pewne istotne wydarzenie. Kiedy któregoś dnia wraz z mężem wędrowaliśmy górskim szlakiem, natrafiliśmy na samotną, górską figurkę (nie pamiętam, niestety, jaką, tak byłam przejęta, tym, co przy niej się stało). Nic nie mówiąc do siebie, uklękliśmy i pogrążyliśmy się w głębokiej modlitwie. Oboje wiedzieliśmy, co nas trapi, ze łzami w oczach prosiliśmy tylko… (dla niektórych, zwłaszcza zdrowych) i aż… (dla mnie) …o zdrowie. To było wspólne przeżycie, które zbliżyło nas jeszcze bardziej. Mnie przyniosło spokój i przekonanie, że będzie dobrze. Następnego dnia wyjechaliśmy do domu. Zgłosiłam się na operację. Wkrótce okazało się, że w ranie pooperacyjnej są elementy imitujące komórki nowotworowe. Nie musiałam mieć ani chemioterapii, ani radioterapii. Do dziś nie wiem, czy to był cud, czy po prostu tak miało być. Zadaję sobie pytanie: – Komu zawdzięczam takie rozwiązanie? Odpowiedzi nie znam, ale wierzę głęboko, że moje przeznaczenie nie jest moim wrogiem, pomaga moja wiara w życie i fakt, że jestem potrzebna najbliższym.
Ostatnim etapem mojego leczenia była rekonstrukcja piersi, dokonana w 2008 roku. Wtedy obiecałam sobie, że nie będę pamiętać o raku. Tak też się stało. Zabieg pozwolił mi w pełni zapomnieć o chorobie. Żyję normalnie, bez stresu, że jestem inna. Od operacji minęło 12 lat, z perspektywy czasu wszystko co przeżyłam, zdaje się mnie nie dotyczyć. O tym, że jednak stało się to moim udziałem, przypomina mi moje podejście do życia. Na pozór taka sama (tak twierdzą bliscy), a jednak mocno inna. Cieszę się ze wszystkiego, rozkoszuję każdą chwilą, najmniejszym okruchem życia. Kocham życie, kocham to, co robię, bo wiem, że to ma sens. A jednak jestem, chociaż tak blisko otarłam się o śmierć.

Dodaj komentarz