Jest wieczór. Idziemy z mężem spać. Nie mogę zasnąć i nagle … czuję, że mam guzek w lewej piersi. Zastanawiam się, co to może być, zaczynam się bać. Budzę męża, który mnie uspokaja, ale już po moim śnie. Na drugi dzień wyjeżdżamy do Wrocławia do Spółdzielni „Vita”. Mąż mnie pociesza, ale ja czuję, że nie będzie dobrze. Mam najgorsze przeczucia.
Wstępne badania wskazują na nowotwór. Fakt ten potwierdza mammografia. A ja jestem w zupełnym szoku, nie lamentuję, wychodzę od lekarza spokojnie, myślę tylko, żeby oczekujący w poczekalni ludzie niczego się nie domyślili, czekają przecież też na jakąś diagnozę. Działam jakby w zamroczeniu. Dopiero w samochodzie łapie mnie rozpacz, płaczę, ale tylko chwilę. Czuję, że mam wsparcie w mężu, więc natychmiast się uspokajam. Świadomość, że jest ktoś, kto rozumie sytuację bardzo pomaga. Muszę przyznać, że nie było we mnie buntu, dziwny spokój, nie było nawet pytania: Dlaczego ja? Już więcej nie zapłakałam, choć bałam się operacji. Byłam dziwnie pogodzona z losem. Przeanalizowałam swoje życie i stwierdziłam, że najważniejsze rzeczy już zrobiłam: dzieci wychowane, już są na swoim, dają sobie jakoś radę, mają rodziny, więc trzeba się teraz pogodzić z chorobą i przyjąć, co Bóg da. We Wrocławiu w klinice przy ulicy Curie-Skłodowskiej lekarz stwierdził, że konieczna jest operacja i że musi odbyć się natychmiast. Wtedy gwałtownie zaprotestowałam. Nie, przecież nie już, ja nie mogę teraz, mam ważne zajęcie w pracy, które muszę skończyć. Zauważyłam dziwną reakcję lekarza, którego oburzyła moja bezmyślność. Trochę oprzytomniałam, ale nadal martwiłam się, co zrobią w pracy.Przecież moje zawodowe obowiązki są przerwane w połowie. Muszę je dokończyć powtarzałam. Jak się później okazało, jakoś sobie poradzili, świat nie stanął w miejscu, w pierwszej chwili sądziłam, że tak powinno było się stać. Na szczęście, brałam tylko chemię w tabletkach. Wróciłam do normy, prowadziłam aktywny i szczęśliwy tryb życia. Myślę, że najbardziej wspierały mnie słowa męża-przyjaciela, który bez przerwy powtarzał: Nic nie jest ważne, nic się nie liczy, ważne, abyś żyła. Te słowa towarzyszyły mi podczas operacji, której poddałam się zgodnie z sugestią lekarza. Po zabiegu długo nie mogłam spojrzeć na bliznę pooperacyjną. Odchodziłam od zmysłów, czułam się przeokropnie.Czyżbym była niepełnosprawna powtarzałam. Mąż nie podejmował tego tematu. Troszczył się o mnie i cieszył, że dochodzę do siebie. Mówił: Ważne, że jesteś obok. A ja przeżywałam moją inność aż do bólu. Nie poddałam się rekonstrukcji piersi. Właściwie tę decyzję podjął mąż.Nic nie odbywa się bez bólu-mówił. A ja nie skażę cię na nowe cierpienie. Któregoś dnia wreszcie odważyłam się spojrzeć na bliznę, wtedy… pogodziłam się z moim kalectwem, z faktem życia bez piersi. Wrócił poprzedni spokój, opanowanie, przekonanie, że widocznie tak być musiało. Nie było to jednak łatwe. Odtąd staram się żyć normalnie, ale świadomość, że miałam (już nie mam) nowotwór towarzyszy mi właściwie przez cały czas. Czasem zapominam o chorobie, ale … jak tylko coś zaboli, to człowiek zaraz myśli: A może to przerzut? W końcu zwyciężają spokój i przekonanie, że musi być dobrze. – No cóż – powtarzam sobie – trzeba nauczyć się egzystować z tym mieczem Damoklesa nad głową. I tak też się dzieje.