W 1982 roku wykryłam w piersi guza wielkości małego orzecha włoskiego. Bałam się nawet pomyśleć, że to może być rak. W tych czasach na wsi nie było żadnej wiedzy na temat tej choroby. Pewnie parę kobiet chorowało, ale to było tabu. Nie było żadnych badań profilaktycznych, mammografii, lekarze nie byli zupełnie do rozmów na ten temat przygotowani.
Jeszcze w wiejskich ośrodkach zdrowia – kto kogoś posyłał wtedy na onkologię. Nikt. Ja z tym guzem chodziłam 6 miesięcy, nikomu bliskiemu się nie zwierzałam. Ale on tak szybko rósł, że miał po pół roku 12 centymetrów. Pewnego dnia wsiadłam do samochodu z mężem i pojechałam do mojej przyjaciółki, która była pielęgniarką na oddziale położniczo-ginekologicznym, była bardzo mądrą kobietą. Pojechaliśmy do ginekologa, który skierował mnie na onkologię do Poznania, do tej miejscowości miałam 200 km. Prosiłam go, by mnie skierował do Wrocławia, bo do tego miasta miałam tylko 60 km. Pomyślał, powiedział, że zna kogoś we Wrocławiu i mam być rano. W jednej sekundzie świat mi się zawalił, „wpadłam w dół”. Strasznie płakałam, mia- łam 41 lat, trójkę dzieci od 12 do 17 lat, 16-hektarowe gospodarstwo, na którym pracowałam z mężem, mamę chorą na serce. Wszystko tętniące życiem, to było moje życie, a ja byłam motorem tego wszystkiego. Zajechaliśmy do Wrocławia, lekarz, do którego dostałam skierowanie był na urlopie. Nikt nas nie chciał przyjąć. Wtedy obowiązywała rejonizacja, byłam z Kaliskiego, trwał stan wojenny, wszyscy się wszystkich bali. Więc sama weszłam do gabinetu i powiedziałam – Ja też jestem opiekunem, pracuję społecznie, pomagam biednym ludziom, a wy nie możecie mnie przyjąć. Naradzili się, zawołali męża, kazali mu iść do dyrektora, to był wspaniały człowiek, doradził mężowi, żeby mnie zameldował we Wrocławiu u jakiś krewnych. I tak zostałam przyjęta na oddział, zrobiono mi biopsję i pojechałam do domu. Za trzy tygodnie przyjechałam po wynik: nowotwór złośliwy 4 stopnia. Znowu siedzę na poczekalni i płaczę. Przechodząca obok pani w bordo szlafroku, zbliżyła się do mnie i powiedziała – Czego ty dziecko płaczesz? A ja przez łzy jej odpowiadam – Pani ja mam 40 lat, raka piersi, dzieci, mamę chorą na serce i muszę umrzeć. Ona do mnie – Ty będziesz żyć, nie umrzesz, pokazała na różaniec, powie-działa, zaufaj, może kiedyś mnie podasz szklankę wody. Po chwili oddaliła się. Potem, jak leżałam w szpitalu, szukałam tej pani, ale nikt nie widział takiej osoby. Wtedy pomyślałam, że muszę żyć, nie mogę się załamać. Zostałam w szpitalu. W sali było nas 8 kobiet w różnym wieku, bardzo ładne panie, ja byłam najmłodsza, pomagałam, jak mogłam, w nocy potrzebowały pomocy, biegłam do dyżurki po pielęgniarki. Mówiły na mnie nasz aniołek, ale, niestety, wszystkie zmarły po jakimś czasie. Nie było wtedy komórek, na wiosce funkcjonował tylko jeden telefon. Po pewnym czasie moja pani ordynator zawiozła mnie na dużą salę, wokoło siedziało około 20 lekarzy, jak się potem okazało, to było konsylium. Ona weszła ze mną i powiedziała – To jest młoda dziewczyna, trzeba ją ratować. Wszyscy mnie po kolei badali, potem kazali mi wyjść. Za parę minut moja pani doktor wyszła i mówi do mnie – Musi pani dostać chemię, bo do operacji guz jest za duży. Bałam się tego leczenia, bo widziałam cierpiące kobiety, ale tak musiało być. I trzeba było mieć nadzieję na życie. Miałam 8 wlewek, nie wymiotowałam. Po paru chemiach poszłam do domu. Moja córeczka robiła soki z buraków i marchwi, bo to był ciężki okres do przeżycia i tak wegetowałam. Po czwartej chemii guz zginął, ale musiałam brać dalej. Pewnego dnia przyszła do mnie do łóżka pani profesor ze studentami i każdy musiał postawić jakąś diagnozę, każdy mówił co innego. Wtedy lekarka powiedziała: – Tu już nic nie ma. W drzwiach się odwróciła, pokazała na mnie i powtórzyła – To był cud Powtórzyła to zdanie raz jeszcze i wyszli. Znowu pomyślałam, że muszę żyć, mieć nadzieję. Ręce i żyły bardzo mnie bolały od chemii, całe były czerwone i spuchnięte. Robiłam okłady z kwaśnego mleka i polecałam to moim koleżankom z sali, też im pomagało. Wiele razy trzeba było się samemu ratować, szpital był biedny, nie było pidżam, pościele były stare, sprane i łatane, a z domu nie wolno było nic przywieźć. Po trzech tygodniach miałam amputację piersi, to było 10 listopada 1982 roku. Zespół lekarzy był bardzo dobry. Ja im ufałam. Oni dawali mi nadzieję życia. Po operacji dostałam krew, wtedy wystąpił u mnie wstrząs (czy zapaść, nie wiem, jak to się fachowo nazywa), byłam reanimowana, cały czas pod aparaturą i tlenem. O godzinie 23.00 przyjechał do mnie dyrektor szpitala, usiadł na łóżku i trzymał za rękę, dawał nadzieję życia. To był stan wojenny, wielka zawierucha, nie zostawił chorego, choć był w tym czasie lekarz dyżurny. Nocą przewieziono mnie do sali, podłączono do butli z tlenem. Były jeszcze inne komplikacje, ale miałam nadzieję. Po pewnym czasie wyszłam ze szpitala do domu. Później znowu do szpitala na radioterapię. Dostałam 28 lamp kobaltu. W sobotę po naświetlaniu jechałam do domu i w poniedziałek od nowa. W niedzielę trochę do siebie przychodziłam, piłam sok ze świeżej kapusty i leukocyty wzrastały, a to było potrzebne do dalszego naświetlania. Leczenie postępowało, nie pracowali wówczas lekarze-psycholodzy ani rehabilitanci. Ale było wokoło dużo dobrych ludzi i nadzieja życia. Była tam kaplica szpitalna pod wezwaniem Maksymiliana Kolbego. Codziennie rano kto mógł szedł na mszę, organista pięknie śpiewał, a o trzeciej po południu odmawiano Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Były to czasy wielkich przemian w Polsce. Teraz niedawno leżałam w dużej klinice, to na niedzielnej mszy były trzy osoby, a księdza w dzień powszechny to w ogóle nie widziałam. Niestety, mamy demokrację, która ludziom uderzyła do głowy. Jest jeden chaos, z młodych nie ma wielkiego pożytku, nie mają pracy. Ciężko. 13 stycznia zostałam wypisana ze szpitala do domu, z zaleceniem, że za trzy miesiące mam przyjechać do kontroli. Jeździłam tam 15 lat, a potem przestałam. Pewnego dnia też pojechałam, kupiłam piękne kwiaty, poszłam do dyżurki lekarskiej podziękować za lata życia, ale tam już nie było nikogo z tego personelu, który mnie leczył. Przyjęli mnie bardzo chłodno, więc zabrałam kwiaty. Było mi bardzo przykro, kwiaty rzuciłam do kosza na śmieci i poszłam przed siebie. Odnalazłam swoją panią, która mnie leczyła. Przyjęła mnie bardzo serdecznie w swoim domu, była już na emeryturze. Dużo sobie powspominałyśmy z tamtych lat. Później co jakiś czas do niej jechałam, jak miałam jakieś problemy, zawsze doradzała. Dużo ludziom z naszej okolicy pomogła, dała kontakt, gdzie się udać, ale dziś już nie żyje. Po trzech miesiącach od wyjścia ze szpitala zmarła na zawał moja mama. Potem mi proboszcz mówił, że jak przyjechał do mamy ze świętymi olejami (a było to w nocy), to do rana nie zasnął, bo myślał, co się teraz ze mną stanie. Często do mnie mówił, że nie mogę umrzeć, bo jestem tu potrzebna. Jestem 30 lat po amputacji piersi. Mam dobre dzieci, wnuki – najstarszy ma 28 lat, najmłodszy 12. Starsi są wykształceni – 4 magistrów, a reszta chodzi do liceum, i do gimnazjum. W mojej wiosce byłam sołtysem, lubiłam organizować różne zabawy i inne uroczystości. Choroba nie powstrzymała mojej chęci do życia. Dawniej lepiej bywało. Teraz panuje znieczulica, nikt nikogo nie szanuje, świat pędzi donikąd. W Klubie „Amazonki” jest nas około 30, kochamy się jak jedna rodzina. Mamy spotkania co 2 tygodnie, każdy ma swoje problemy: wzloty i upadki, nawroty, wspieramy się nawzajem, nie chcemy się poddawać chorobie. Wiemy, że trzeba walczyć z chorobą i mieć wspaniałych ludzi wokół siebie. Jeździmy na wycieczki 2 razy w roku. Mamy wspólny opłatek, zajączka i wiele innych atrakcji. 1 października jedziemy do Częstochowy na ogólnokrajowy zlot Amazonek. Mamy też bardzo dobrą przewodniczącą naszego klubu. Jak potrzeba i może, to nam doradzi i daje nadzieję życia. Skończyłam 71 lat, co życie dało, przeżyłam, doświadczałam wiele zarówno dobrego jak i złego. Dzisiaj nieraz myślę, czy ta moja choroba zdarzyła się naprawdę, czy to była jawa czy też może sen.